999 prawników cz. I
Tutejsi omijali uroczysko szerokim łukiem. Większość nawet nie pamiętała dlaczego. Po prostu, na uroczysko się nie chodziło i koniec. Przecież tam i tak nic nie było. Ot, mokradła pełne komarów i przesiąknięte gazem bagiennym. Po co tam chodzić?
Najstarsi tutejsi pamiętali, jak ich dziadkowie opowiadali im o czarcich włościach. W opowieściach tych roiło się od topielców, rusałek i bagiennych ogników wodzących ludzi na zatracenie. Powiadali też, że pośród mokradeł stoi dwór wielki, pełen dziwów i bogactw wszelakich. Ale biada każdemu, kto przejdzie przez próg owego dworzyszcza, bo spotka go tam ten którego kusym nazywają albo złym albo po prostu diabłem. Boruta mu na imię i sługą samego Lucyfera, Szatana, Belzebuba i Antychrysta on jest. W ludzkich łzach, a nieszczęściu się pławi. Krwi dziatek i cnoty niewieściej łaknie. Zaś najbardziej bogobojnych spośród ludzi na pokuszenie wodzi, dusze im wykrada i do Piekła zsyła. A tam już czarty i biesy tylko czekają na niewinne duszyczki, aby na męki je zabrać, widłami skłuć, w smole wygotować i w ogniu piekielnym usmażyć. A do tego pijanica z niego straszny, wódki łasy, piwa i miodu nieustannie spragniony. No ale to akurat można mu darować, bo to przecie nie dość, że chłop, to jeszcze, jakby nie było, też tutejszy.
Ale nawet najstarsi spośród tutejszych nie pamiętają nikogo i nie słyszeli o nikim, kto odważyłby się na uroczysko pójść samemu albo i w większej grupie.
Nawet hołota z miasta, która przyjeżdża nad Liswartę urządzać grille, trzyma się z daleka od granic uroczyska. Młodsi tutejsi, którzy czasem dołączali się do imprez lub wręcz przeciwnie, psuli je za pomocą sztachet i stylisk, twierdzili, że kiedyś znalazł się jeden z miastowych chłopaków, który chciał się popisać przed dziewczynami. Gdy tylko usłyszał o uroczysku, wyśmiał tutejszych i sam poszedł do lasu. Poszedł przed zachodem słońca, a jego znajomi czekali na niego aż do wschodu. Potem zadzwonili na policję. Policja kazała im poczekać jeszcze jeden dzień, bo na pewno sam się znajdzie. No to czekali, ale chłopak sam się nie znalazł. Znów zadzwonili na policję. Policja przysłała patrol. Patrol spisał zeznania i pojechał. Chłopaka nadal nie było. Znajomi zadzwonili do jakiegoś ważnego znajomego. Ważny znajomy zadzwonił na policję. Policja przysłała patrol z psem i kilkoma funkcjonariuszami prewencji. Pies zgubił trop na granicy uroczyska. Opiekun psa policyjnego powiedział, że zrobił co mógł. Funkcjonariusze prewencji zrobili sobie grilla. A znajomi zrobili akcję na portalu społecznościowym. Zebrali bardzo dużo lajków i stworzyli wydarzanie. Kilka tysięcy osób kliknęło na wezmę udział, z czego udział wzięło siedmioro. Czworo z nich pokręciło się po okolicy, a potem zrobiło grilla. Pozostała trójka dołączyła do znajomych zaginionego chłopaka i ruszyła w las. Gdy wrócili, było już po zachodzie słońca. Wtedy okazało się, że chłopak, którego szukali od kilku dni, siedzi sobie jakby nigdy nic nad brzegiem rzeczki i grilluje w najlepsze. Znajomi zarzucili chłopaka pytaniami o to, gdzie był przez te wszystkie dni. Chłopak śmiał się i twierdził, że próbują go nabrać, bo nie było go raptem godzinę. Znajomi nie wierzyli chłopakowi, chłopak nie wierzył znajomym, a świat nie wierzył łzom. Wszyscy zaś chcieli uwierzyć, że to tylko głupi żart. Ostatecznie to właśnie ta wersja stała się oficjalna. Głupi żart. Policja, media, krewni i znajomi uznali, że chłopak z pewnością ukrywał się gdzieś przez kilka dni, a gdy jego poszukiwania zostały nagłośnione wyszedł z ukrycia i pojawił się w tym samym miejscu, o podobnej porze, aby uwiarygodnić swoją bajeczkę. Skończyło się rozprawą w sądzie, wysoką grzywną i niskim wyrokiem w zawieszeniu. Wydawało się, że sprawa została wyjaśniona. Bez odpowiedzi pozostało tylko jedno pytanie: dlaczego chłopak osiwiał zaraz po tym, jak znajomi udowodnili mu zniknął na cały tydzień, a nie na niecałą godzinę. Po pewnym czasie, ktoś je zadał, ale było już za późno – chłopak zdążył zamknąć się w sobie. W sumie każdemu to pasowało, bo tak było najlepiej dla wszystkich. Nikogo nie interesowało gdzie chłopak ukrywał się przez prawie siedem dni, skąd miał jedzenie, kto mu pomagał, ani tym bardziej to, dlaczego kalendarz w jego telefonie wskazywał datę sprzed tygodnia. Ale to nawet dobrze, bo chłopak i tak nie miał ochoty nikomu opowiadać, o tym co go spotkało podczas tej godziny, którą spędził na uroczysku.
* * *
Boruta postawił dwór na uroczysku przypadkowo. Był to efekt jakiegoś pijackiego zakładu. Teraz nie pamiętał nawet o co i z kim. Tak czy siak, pierwsze dworzyszcze powstało w tym miejscu jeszcze w czasach, kiedy wszyscy bogowie byli na swoich miejscach, rycerstwo śpiewało pieśni ku czci Marzanny, a ludzie częściej składali obiaty pod świętymi drzewami, niż płacili dziesięcinę.
Od tamtego czasu dwór całkowicie się zmienił. W XVIII wieku przeszedł gruntowaną przebudowę, która zamieniła ponure zamczysko na mokradłach w magnacki pałacyk. Reprezentacyjny, choć wyjątkowo zaniedbany. Od ponad stu lat gospodarz nie zwracał należytej uwagi na pojawiające się usterki i nie przeprowadzał koniecznych remontów. To tu, to tam widać było obsunięte dachówki, dziury ziejące w dachu, farbę, która odchodziła płatami ze ścian, a także olbrzymie połacie odpryśniętego tynku, który odkrywał surowe piękno wiekowych cegieł. Niemniej dwór nie zamarł zupełnie i pojawiło się w nim kilka nowinek technicznych takich jak łazienka z bieżącą wodą, minimalistycznie wyposażona kuchnia z profesjonalnym ekspresem do kawy oraz cholernie wygodny zestaw mebli ogrodowych, które Boruta ustawił na potwornie zapuszczonym tarasie.
Teraz właśnie siedział na jednym z foteli i rozkoszował się poranna kawą. Miał na sobie czerwony, frotowy szlafrok i pluszowe kapcie Cthulhu. Boruta z uwagą przyglądał się kapciom. Dostał je jakiś czas temu od Wiary. Był to jedyny zielony element w jego garderobie. Poza tym wszystko w karmazynie. Może Jaga miała rację? Może rzeczywiście to jakieś natręctwo.
Przemyślania bożyca przerwał gość, który przysiadł na balustradzie tarasu. Duży, szaro-czarny ptak najpierw zamachał skrzydłami, aby zwrócić na siebie uwagę, a potem zaikał:
– Iiiijk! Iiik!
– Nyja? – zdziwił się Boruta. – Wysłałeś mi błotniaka? Serio?
– Iiik?
– Ale wiesz, że istnieje coś takiego jak telefon?
– Iiiiiik!
– Nie. Wcale nie kpię. I nie, to nie jest przejaw braku szacunku do ojca.
– Iik!
–Boże…
– Iik!
– Tato…
– Iiiiiik.
– Ale…
– Iiiik-ik!
– Nie! Chodzi mi tylko o to, że byłoby łatwiej i wygodniej, gdybyś zadzwonił.
– Iik?
– Tak, skończyłem. A teraz pokornie słucham, z jaką sprawą do mnie… przylatujesz.
– Ik!
– Niepotrzebny sarkazm? Takiego mnie stworzyłeś i takiego mnie masz.
– Iik?
– Nie, nic nie zaczynam. Słucham cię.
– Iiiiik?
– Tak. Jeśli nadal jesteś na emeryturze, to ja nadal pracuję. Dziś ma się u mnie ktoś pojawić.
– Iik?
– Raczej nie znasz. To zbłąkaniec.
– Iik?
– Nie, nie wiem dlaczego. Może ateista.
– Iik?! Iiiik?
– Tak, ateistów też obsługujemy. Sorry, taki mamy klimat. Nie można wybrzydzać. Wiem, że za twoich czasów…
– Iiiik.
– Ehe…
– Iiiiik, iiiik.
– No.
– Iiiiik.
– Aha
– Iiiik?
– Co?
– Iiiiiiiiiik?!
– Nie, cały czas słucham cię uważnie.
– Iiiik?
– Niestety raczej nie będę miał chwili w przyszłym miesiącu.
– Iiiiik, iiiik… Iiiiik!
– No dobra. Przyjadę.
– Iiiiik.
– Dlaczego tak uważasz? Pewnie, że się cieszę.
– Iiiik.
– A jak według ciebie mam to okazywać? Mam tańczyć i śpiewać wielbiąc twoje imię? Ehrrr…
– Iiiiiiik! Iiiiiik!?
– Tak, przepraszam. Masz rację. Trochę przesadziłem. Do zobaczenia.
– Iiiijk! Iiiijk!
Błotniak zaikał ostatni raz, zatrzepotał skrzydłami i wzbił się w powietrze.
Boruta patrzył jak ptak zatocza koło nad jego posiadłością, a potem wlatuje miedzy drzewa. Wetchnął. Sięgnął po kubek z kawą. Z przymkniętymi oczami rozkoszował się aromatem. Podniósł wzrok i spojrzał w oczy zjawie.
– O! Jest już pan. Proszę panie Balcerek, niech pan siada. Chętnie zaproponowałbym panu kawę, ale w pana stanie… – powiedział Boruta i z uśmiechem wskazał na krzesło.
Zbłąkaniec podszedł powoli i usiadł na skraju krzesła. Był to mężczyzna dobrze po pięćdziesiątce, ubrany w garnitur do trumny. Miał sympatyczną, uczciwą twarz, na której malował się wyraz smutku i tęsknoty. Oczy były zmęczone, puste, jakby wygasłe. Widać było, że nie przywykł jeszcze do swej bezcielesności i nie czuje się zbyt pewnie.
Boruta postanowił przełamać pierwsze lody nieufności i skrępowania.
– Feliks mówił mi, że już od jakiego czasu jest pan zbłąkańcem. Proszę mi powiedzieć jak do tego doszło, a ja panu powiem, w czym mogę pomóc.
* * *
Przekręcił kluczyk. Silnik kaszlnął i ucichł. Zsiadł z motocykla i rozejrzał się. Dawno nie był w Piotrkowie. Miasto troszkę się zmieniło. Przyjrzał się budynkowi pod którym się zatrzymał. Kiedyś stała tu brzydka, drewniana karczma. Teraz mieściła się tu brzydka, droga restauracja.
Zajrzał przez duże okno. Przy jednym ze stolików dostrzegł zwalistą sylwetkę w czerwonym garniturze. Uśmiechnął się do siebie. Boruta był jak zwykle punktualny, a on jak zwykle spóźniony. Postawił kołnierz ramoneski i wszedł do lokalu.
Główna sala była duża i urządzona z barokowym przesytem, ale bez gustu. Większość stolików stała pusta. Piotrków nie należał do miast, w których było dostatecznie dużo osób, które mogły sobie pozwolić na wydanie kilkuset złotych na obiad. Prawie wszyscy goście, należeli do kasty białych kołnierzyków i napychali się lunchem za który z pewnością, w ten czy inny sposób, zapłacą podatnicy. Jedynym wyjątkiem od tej reguły byli goście siedzący najbliżej Boruty. Przy ustawionym w koncie stoliku spotkały się dwa, a właściwie trzy światy. Obok faceta w szytym na miarę garniturze, siedział chłopek-roztropek, na którym wisiał marynarka z Tuszyna. Trzecie krzesło zajmowała młoda kobieta ubrana w prawniczą togę i fałszywy uśmiech.
Ruszył przez salę zanim ktokolwiek z obsługi zorientował się, że wśród gości pojawił się typ w zabłoconych glanach, skórzanej kurtce i koszulce z napisem: JESTEM BOGIEM.
– Zobacz Kasiu, jaki element dekoracyjny wszedł – zaśmiał się mężczyzna w drogim garniturze.
– Widzę panie Janie, ale on chyba nie widział gdzie wchodzi. Może to niewidomy? – odpowiedziała kobieta siląc się na sztuczny chichot.
– Bezapelacyjnie. Pewnie sprzedaje te chujowe breloczki od tych kalek – pan Jan zdecydował się kontynuować przedni żart prawniczki.
Do ogólnej wesołości dołączył chłopek-roztropek:
– No. Hehe. Pewnie sam jest kaleka i na ślepo to badziewie robi. No nie, panie Krokuta? – rzucił przeczesując nerwowo przetłuszczone włosy.
Pan Krokuta przestał się śmiać. Poprawił krawat. Prawniczka również spoważniała. Przestała bawić się kontrafałdami zielonego żabotu i obrzuciła chłopka pogardliwym spojrzeniem. Mężczyzna speszył się wyraźnie i znów nerwowo poprawił brudne włosy.
– Taaaaa… – powiedział pan Jan, nie spuszczając wzroku z ramoneski.
– Chce pan coś jeszcze powiedzieć, panie Balcerek? – rzuciła zimno prawniczka.
– No… hehe… Nie, raczej nie. Ten, to… to może pogadamy o interesach?
Gdy ramoneska mijał stolik Krokuty, zauważył go wreszcie kierownik sali. Na początku chciał zareagować, ale tamten zrobił jeszcze dwa kroki i przysiadł się do wielkoluda w czerwonym garniturze. Wielkolud wyglądał na bogatego ekscentryka, więc kierownik zdecydował się nie interweniować. Zamiast tego, nakazał jednemu z kelnerów, aby ten dyskretnie obserwował dziwną parę.
Ramoneska rozparł się na niewygodnym krześle udającym antyk. Spojrzał na Borutę, ale się nie odezwał. Tamten tylko się uśmiechnął, ale też milczał. Cisza przeciągała się nieznośnie.
– A Felusia nie ma?
– Ja też się cieszę, że cię widzę Roki – odpowiedział Boruta.
– Co to za okazja?
– Nie pamiętasz? To samo miasto. Ta sama gospoda. Tylko czas inny.
– No i? Mam się rozpłakać ze wzruszenia?
– Nie. Po prostu pomyślałem, że jak już tu jestem, to możemy się spotkać i pogadać o starych dobrych czasach. Ale widzę, że nie jesteś w nastroju na nostalgiczne wspominki starszego brata. Mylę się?
Rokita zagryzł dolną wargę, a w jego oczach błysnął gniew.
– Nie! I nie musisz za każdym razem przypominać mi, że jesteś starszy. Czerpiesz z tego jakąś chorą satysfakcję?
– Bez przesady. Po prostu przy okazji rodzinnego spotkania i w tak przyjemnych okolicznościach przyrody nieco się roztkliwiłem.
– Pshaw! Ty?! Roztkliwiłeś? – roześmiał się.
Wyjął z papierośnicy skręta i zapalił
– Poza tym, to nie jest rodzinne spotkanie. Po pierwsze, jestem pewien, że jesteś w pracy, a po drugie – jesteśmy tylko my.
Rokita wydmuchał dym prosto w twarz brata. Boruta nie drgnął. Nawet nie zmrużył oczu.
– Tak, na razie jesteśmy sami.
– Skończ z tymi gierkami – warknął zirytowany Roki. – Wiesz, że nie znoszę przeciągania. Jeśli coś wiesz, to mów.
– Za kilka dni, mam się spotkać z ojcem. Pomyślałem, że ty też chciałbyś zobaczyć staruszka…
– Przepraszam pana, ale tu nie wolno palić.
Roki spojrzał na kelnera, który nagle wyrósł przy ich stoliku.
– Hm? – zapytał.
– W całym lokalu obowiązuje bezwzględny zakaz palenia – wyjaśnił kelner.
– Bezwzględny zakaz palenia? No, no, kto by pomyślał? Aż bezwzględny zakaz – udał zaskoczenie i pokiwał głową na boki, co miało podkreślić wrażenie, jakie zrobiły na nim słowa kelnera. – A to?
Pstryknął palcami i wskazał coś za plecami kelnera. Jego oczy, na ułamek sekundy stały się czarne i pozbawione źrenic. Na szczęście kelner tego nie zauważył, bo właśnie odwracał się aby spojrzeć na dużą tabliczkę informacyjną wiszącą na jednym z filarów.
Dwujęzyczne napis głosił: Tu wolno palić. Smoke here please.
Kelner zdębiał. Rokita się uśmiechnął. Boruta pokręcił głową.
– Przepraszam pana. Musiała zajść jakaś pomyłka – tłumaczył się kelner.
– Bezwzględnie musiała.
– Czy życzy pan sobie złożyć zamówienie?
– Bezwzględnie tak. Jakie macie piwo?
– Niestety nie serwujemy piwa.
– A co? Wydaje wam się, że piwo to plebs tylko pije?
– Eeee… nie… to znaczy… mamy bogatą kartę win.
– W takim razie poproszę Piotrusia. Wydaje mi się, że macie rocznik ’89.
– Piotrusia?
– Tak Chateau Petrus. I nie w kieliszku. Proszę bezwzględnie o całą butelkę.
– Yyyyyy…
– Jakiś problem?
– Nie, to znaczy tak. Przepraszam pana. Zaraz wrócę.
Kelner skłonił się i odszedł od stolika. Roki uśmiechnął się wilczo i mrugnął okiem do Boruty. Boruta zbył go wzruszeniem ramion. Jego uwagę pochłaniała rozmowa, tocząca się przy stoliku obok.
* * *
– Ile?! – prawie wrzasną Krokuta, a pod karcącym wzrokiem prawniczki powtórzył nieco ciszej – Ile kurwa?
– Inaczej się wtedy umawialiśmy! – wtrąciła adwokatka.
– Ale to było wtedy – odpowiedział Balcerek i uśmiechnął się z zadowolony z siebie.
Wreszcie udało mu się pokazać tym zadzierającym nosa bucom, kto tu rządzi. Miał ich w garści i zamierzało wykorzystać. A poza tym należało im się, chociażby za to w jaki sposób na niego patrzyli. Zatarł ręce i powtórzył:
– Tak jest. Dobrze słyszałeś, panie Krokuta. Wtedy nie wiedziałem jeszcze co knujecie i ile to warte. A teraz już wiem. Co było, a nie jest…
– Myślisz chujku piegowaty, że to zabawne?! Co?! – Krokuta znów podniósł głos i znów został skarcony przez swoją adwokat.
– Zgodziłeś się zrobić to za dwa tysiące – próbowała negocjować Wiesia.
– Te dwa tysiące traktuje jako zaliczkę – powiedział Balcerek i poklepał się po klapie marynarki. – A teraz chce jeszcze dziesięć. I co mi zrobicie?.
Jan Korokuta zerwał się ze swojego quasi-antycznego krzesła, przechylił się przez stół i złapał Balcerka za klapy turkusowej marynarki. Obrus się podwinął. Filiżanki zadzwoniły. Kieliszki przewróciły. Krzywy uśmiech Balcerka zniknął. Z twarzy odpłynęła mu krew. Adwokatka złapała Korkuktę za ramię.
– Panie Janie, niech się pan uspokoi. Ludzie patrzą – syknęła prawniczka, rozglądając się na boki i rozsyłając przepraszające uśmiechy każdemu, kogo wzrok napotkała.
– Ja cię kurwa… Ja cię… – nie dawał się uspokoić Krokuta.
– Uspokój się Janek! Ludzie patrzą! – kobieta podniosła głos nie kryjąc już irytacji.
Krokuta pościł klapy, cofnął się i usiadł. Balcerek poprawił marynarką. Poruszył kilka razy głową, tak jakby sprawdzał czy wszystko w porządku z jego szyją i też usiadł. Była blady jak ściana, ale trzymał fason.
– Jak wam się nie podoba, to znajdźcie sobie innego frajera – powiedział spokojnie.
Prawe oko Krokuty zaczęło lekko drgać.
– Nie no, zaraz mu przyjebię! – warknął Krokuta i zarobił ruch jakby znów chciał się zerwać z miejsca.
– No tylko spróbuj! – odwarknął Balcerek, a krew wróciła do jego twarzy i to nawet w nadmiarze.
Tym razem adwokatka wykazała się większym refleksem. Złapała Krokutę za ramię, przytrzymała, a potem delikatnie poklepała. Kiedy wyczuła, że mięśnie pod materiałem rozluźniają się nieco, zdjęła dłoń i jakby nigdy nic zaczęła poprawiać obrus i ustawiać przewrócone kieliszki.
– Panie Balcerek, nie ma sensu tego ciągnąć – rzuciła jakby mimochodem. – Na pewno jakoś się dogadamy. Zacznijmy od początku. Pan zezna to, co wcześniej ustaliliśmy, a my po procesie do tych dwóch dołożymy cztery.
Balcerek nic nie powiedział. Poruszał szczęką i wpatrywał się w kieliszek, który właśnie ustawiła przed nim prawniczka. Powoli się uspokajał.
– Dobra, ale dołożycie pięć – powiedział w końcu.
– Zgoda – powiedziała kobieta, nie dając Krokucie dojść do głosu.
Balcerek kiwnął głową i spojrzał na Krokutę. To samo zrobiła adwokata. Oboje wpatrywali się teraz w niego, czekając na reakcję.
Krokuta nadal wyglądał na wkurzonego. Jego twarz była zaczerwieniona, a oddech płytki i przyspieszony. Mięsnie żuchwy napinały się i rozluźniały miarowo.
– Niech będzie – przytaknął w końcu.
Na twarzy prawniczki błyskawicznie wpełzł ten sam fałszywy uśmiech.
– No i nie można tak było od razu – powiedziała spoglądając to na Krokutę, to na Balcerka. – Wszak wszyscy jesteśmy kulturalnymi ludźmi.
Obaj mężczyźni uśmiechnęli się szeroko i tak samo nieszczerze jak kobieta.
– No to napijmy się jeszcze! Teraz ja stawiam. A co? Stać mnie – powiedział z zadowoleniem Balcerek, a Boruta przestał podsłuchiwać.
– Usłyszałeś coś ciekawego – zapytał Rokita i zgasił peta w pustej filiżance Boruty.
Boruta spojrzał na drwiący uśmieszek malujący się na twarzy brata.
– A żebyś wiedział. Szykują się niezłe pierepałki.
Roki zaśmiał się krótko, ale szczerze.
– Pierepałki? Nikt tak już nie mówi. Musisz częściej wypełzać z tych swoich bagien, bo jak posiedzisz tam jeszcze kilka dekad to znów zaczniesz gadać staropolszczyzną albo miscendo patris latina verbis.
– Przecież wypełzłam. Odczep się. Chcesz wiedzieć co się kroi czy nie?
– Kroi? Teraz lepiej. Tak chce wiedzieć. Niechajże frater maior obdarzy mnie swą bezbrzeżną wiedzą.
– Przepraszam bardzo – zabrzęczał ktoś nad uchem Rokity.
Do stolika podszedł kierownik sali. W jego cieniu kroczył kelner, ten sam któremu Rokita kazał przynieść wino. Kelner nie miał wina. Wino trzymał w obu dłoniach kierownik sali. Butelka była owinięta serwetą, a kierownik trzymał ją lekko nachyloną.
– Przepraszam, czy to pan zamawiał Chateau Petrus? – zapytał kierownik.
– Bezwzględnie tak – odpowiedział mu Rokita.
Kierownik zmieszał się nieco, a przez twarz, stojącego za jego plecami kelnera, przebiegł uśmieszek, który można było uznać zarówno za triumfalny, jak i złośliwy.
– Być może chodziło panu o Chateau Pedesclaux? Czy raczy pan zweryfikować swoje zamówienie? – dopytywał kierownik.
– Nie, panu nie chodziło o tego sikacza – odpowiedział Rokita naśladując służalczy ton kierownika sali. – I nie, pan nie raczy nic weryfikować. Poroszę Piotrusia. Całą butelkę jeśli łaska.
– Ale… Ale… – jąkał się kierownik szukając odpowiednich słów.
– Ale-ale-ale – zaczął przedrzeźniać go Roki. – Ale co? Ale ta butelka kosztuje 18 kafli? U was więcej? Pewnie nieźle kosicie tych wszystkich nadętych snobów? Co? Panie starszy, niech mi pan powie, tak szczerze, tniecie burżuji na kasie?
– Proszę pana, nasza klientela… – próbował oponować kierownik sali.
– Wasza klientela? Pshaw! Większość waszej klienteli ma przerośnięte ego, małego kutasika i jeszcze mniejszy mózg! To stado superszympansów, którzy tak jak i ty teraz, oceniają innych ludzi wyłącznie po wyglądzie i grubości portfela!
Kierownik sali zaniemówił i o mało nie wypuścił drogocennej butelki z rąk.
Rokita zauważył, że trójka gości z sąsiedniego stolika, zaczyna się szykować do wyjścia. Boruta dał mu znak, że czas kończyć przedstawienie. Roki kiwnął głową, a potem włożył rękę do kieszeni kurtki i wyciągnął z niej garść złotych monet.
– Jeśli martwisz się o swoją zapłatę, to popatrz tu, ty pazerna, gadająca małpo. To są czerwone złote. Te monety warte są jakieś trzydzieści tysięcy. Wystarczy, czy mam ci jeszcze obciągnąć?
Kierownik sali patrzył z niedowierzaniem na złoto. Jego oczy otwierały się coraz szerzej, a szczeka opadała coraz niżej. Kelner też przestał się głupio szczerzyć i teraz wbijał pożądliwe spojrzenie w złote monety.
Boruta wstał.
– Nie zostaniesz do końca? – zapytał Roki.
– Nie. Już to widziałem. Wiesz, że nie cierpię remake’ów. Dogonisz mnie – powiedział bożyc i ruszył w ślad za trójką gości, która właśnie opuszczała lokal.
Rokita rzucił monety na blat stołu. Część z nich potoczyła się po blacie i spadła na podłogę.
– A teraz dawaj moje wino! – warknął i wyrwał butelkę z rąk kierownika sali. – Śpieszy mi się.
Roki ruszył w ślad za Borutą, który zdążył już zniknąć mu z oczu. Kierownik sali i kelner tylko przez chwilę odprowadzali go wzrokiem, a potem jednocześnie rzucili się na złoto. Kierownik skupił się na większej kupce leżącej na blacie, a kelner, na kolanach, szukał tych kilku monet, które stoczyły się pod stół. Nagle obaj zaczęli krzyczeć. Wrzeszczeć tak głośno, że większość gości zerwała się od stolików, a kilkoro najbardziej wystraszonych pobiegło bezmyślnie w stronę wyjścia. Cała reszta zamarła, przyglądając się w przerażaniu, ale i z fascynacją, jak kierownik, razem z kelnerem, w panice i bezsilności, potrząsają dłońmi, które dymią i skwierczą, bo rozżarzone, niemalże płynne złoto zaczęło się w nie wtapiać.
* * *
Rokita wybiegł z restauracji. Zza pleców dobiegł go wrzask pełen bólu i wściekłości. Uśmiechnął się krzywo i uderzył łokciem w denko butelki. Korek wysunął się akurat na tyle, że mógł go z łatwością złapać zębami i wyciągnąć z szyjki. Gdy mu się to udało, bezceremonialnie przechylił butelkę i napił się z gwintu. Rokita nigdy nie pijał wina z gwinta, podobno profesor Miodek też nie.
– Nawet niezłe – mruknął bóg i ruszył za Borutą.
Dogonił go z łatwością. Bożyc szedł powoli, trzymając się w sporej odległości od tych, których śledził. Choć tak właściwie, to nie było śledzenie. Po prostu szedł za nimi. Śledzić można kogoś, kto idzie w nieznanym kierunku i w niewiadomym celu. Boruta doskonale widział dokąd i po co idzie ta trójka.
Roki zrównał się z bratem. Wyciągnął w jego kierunku butelkę.
– Chcesz łyka?
– Daj.
Boruta przystanął, napił się, a potem skrzywił i trysnął winem przez zęby.
– Paskudztwo – ocenił i oddał butelkę.
– Wiesz, że właśnie wyplułeś średnią krajową?
– Przejmujesz się?
– Ani trochę. Według mnie ta cała kiperska histeria z rocznikami, szczepami, winnicami, srami i pierdami jest robiona tylko po to, żeby jakiś buc kupił sobie butelkę za sto kafli, a potem onanizował się bukietem, którego nie potrafi odróżnić od smaku jakiegokolwiek sikacza.
Boruta przytaknął milcząco.
Przed nimi, na chodniku stało trzech żulików. Ustawili się w kręgu, tworząc wieniec głów nad wyciągniętymi dłońmi i skrupulatnie przeliczali zebrane monety. Rokita podszedł i klepnął jednego z nich w ramię.
– Szefie, może winko? – zapytał i nie czekając na odpowiedź wręczył kloszardowi butelkę.
– Ooooo! – zareagował obdarowany, nie odrywając wzroku od wina, tak jakby to miało się za chwilę zdematerializować lub było jedynie cudownym zwidem wywołanym przez syndrom dnia wczorajszego.
– Dziękujemy panie kierowniku! – zawołał drugi z kloszardów.
– Wypijemy za zdrowie szanownych panów prezesów! – wygłosił standardową formułkę trzeci.
– Na zdrówko! – odkrzyknął Rokita i podbiegł kilka kroków by znów zrównać się z bratem.
Boruta uśmiechnął się.
– Nic się nie zmieniłeś, co? Zabrać bogatym i…
– … i spragnionych napoić – wszedł mu w słowo Rokita.
Obaj wybuchnęli śmiechem.
– Dobrze cię widzieć Boruto.
– Ciebie też Roki.
Comments ( 3 )