Nie ma dymu bez ognia cz. I
Mrówka wędrowała po górach i dolinach jego palców. Obserwował ją. Próbowała znaleźć sposób by zejść na ziemię. Kiedy dochodziła do skraju, on odwracał dłoń, a ona znów zaczynała wędrówkę ku nieosiągalnemu. Ale ona o tym nie wiedziała. Wierzyła, że gdzieś tam jest jakiś kres. Jakiś cel. Jakiś sens.
Zacisnął pięść.
* * *
Siedział na krawężniku, który bardziej przypominał bandę, a nie coś przez co teoretycznie powinien przejechać samochód czy rower. Na kolanach miał duży kawałek tektury oderwany od ikeowskiego pudła, które znalazł przy śmietniku. Zdjął skuwkę z grubego markera i z nakreślił kilka słów. Zamknął marker i schował go uważnie niczym relikwię w wewnętrznej kieszeni starego prochowca. Przyjrzał się krytycznie swojemu dziełu. Niektóre litery były trochę krzywe, ale ogólnie wyglądało dobrze.
Podrapał się po zmierzwionej brodzie. Cześć rudych kłaków skołtuniła mu się w grube dredy, a reszta sterczał w nieładzie na wszystkie strony. Sięgnął do kieszonki flanelowej koszuli i wyjął z niej na wpół wypalonego peta. Obejrzał go uważnie, jakby oceniając na ile zaciągnięć wystarczy. Westchnął i włożył peta między wargi.
– Proszę pana? Proszę pana? Może panu pomóc?
Rozejrzał się, mrużąc oczy, bo zachodzące słońce świeciło mu prosto w twarz.
– Czy mogę panu jakoś pomóc?
W aureoli blasku, stała nad nim jakaś kobieta. Lekko się pochyliła i wyczuł od niej agrestowy zapach perfum.
– Nie – wychrypiał. – Nie możesz mi pomóc.
– Może jest pan głodny? Tu niedaleko jest sklep. Mogę panu coś kupić.
– Pa… – rozkaszlał się.
– Proszę? Mówił pan coś? Nie usłyszałam.
Spróbował powstrzymać kaszel. W końcu się udało.
– Papierosy – powiedział tak głośno i wyraźnie, jak potrafił. – Mogłabyś mi kupić papierosy.
– Papierosy? Też coś! Myślałam, że jest pan jednym z tych miłych, bezdomnych staruszków. Że jest pan głodny. Chciałam panu pomóc, a pan chce papierosy?! Może jeszcze wódki panu kupić?!
– Nie. Mam wódkę, ale przydałyby się fajki.
Kobieta parsknęła i odeszła wystawiając go na bezlitosne promienie. Uniósł dłoń i wystawił środkowy palec ku słońcu.
– Kurza dupa! Ponoć biednym tylko wiatr w oczy. Odpierdol się wreszcie!
– Nieładnie tak mówić do… niego.
Odwrócił się. Obok, na krawężniku, siedział jakiś śniady brunet z kitką związaną na czubku głowy niczym worek na śmieci. Typ gmerał w kieszeniach granatowej, sportowej marynarki, która leżała na nim tak dobrze, jakby się w niej urodził. W końcu uwolnił dłoń i podsunął mu otwartą paczkę papierosów pod nos.
– Chcesz?
– A coś ty taki chętny?
Kitka roześmiał się.
– Co przez to rozumiesz? – zapytał.
Stary wzruszył ramionami.
– Cholera wie kim ty jesteś. Może chcesz mnie odurzyć.
– Odurzyć? – parsknął nieznajomy. – Po co? Żeby cię wywieźć do lasu i wykorzystać?
Znów wzruszył ramionami.
– Nie wiem. Wydaje mi się, że skądś cię znam. I wiesz co?
– Pewnie zastanawiasz się skąd, tak?
– Nie. Zastanawiam się, czy chce sobie przypomnieć skąd.
– Aha. To co? Bierzesz?
Kitka lekko potrząsnął dłonią. Kloszard kiwnął głową i wziął papierosa.
– Masz ognia? – zapytał.
– Ty mnie prosisz o ogień?
W głosie Kitki było słychać nieudawane zdziwienie.
– Tak. Bo co? Mam sobie palcami skrzesać?
Kitka znów się roześmiał.
– Co w tym takiego śmiesznego? – obruszył się Stary.
– Nie zrozumiesz albo nie uwierzysz.
– Sprawdź mnie. Może wtedy razem się pośmiejemy.
– Może kiedyś… – Kitka urwał i spoważniał. – A co masz tam nagryzmolone?
Kloszard obrócił karton, tak aby widać było napis.
– Bądź jak półprosta – przeczytał Kitka i uniósł lekko brew. – To znaczy?
– Każda interpretacja jest dobra… Pod warunkiem, że jest twoja.
– Aha. A jak ty to interpretujesz?
– Nie skończ się.
– Dobre. Bardzo dobre. A ty?
– Co ja?
– Ty się skończyłeś?
Stary odwrócił się jeszcze raz do tego dziwnego nieznajomego, przysłonił dłonią oczy i przyjrzał mu się uważnie. Nie. Nie miał pojęcia skąd go zna.
– To masz tego ognia?
Kitka wyjął błyszczącą, benzynową zapalniczkę. Otworzył i zapalił ją o udo, dwoma płynnymi ruchami.
– Fajna sztuczka – mruknął Stary, odpalając papierosa. – Ty nie palisz?
– Nie mam ochoty. Masz chwilę?
Stary parsknął śmiechem tak głośno, że kilku przechodniów obejrzało się a nawet przystanęło z ciekawości.
– Nie, zaraz muszę lecieć do roboty. Pewnie, że mam chwilę. Całe mnóstwo chwil. Rzekłbym nawet, że mam chwilę aż do śmierci. Co pewnie nastąpi niebawem, ale do tego czasu jestem do dyspozycji? A co? Mam coś zanieś, przynieść, pozamiatać? Czym będę musiał zapłacić za tego, świetnego skądinąd, szluga?
– Nie o to chodzi.
– Ta, a to ciekawe, bo ludzie zwykli mnie najmować do takich robót. Wiesz takich, co to nikt inny by tego nie zrobił albo chciałby za to prawdziwe pieniądze. A mnie wystarczy przecież rzucić jakiś ochłap. O! Przykładowo taki stary dziurawy płaszcz. To za wywiezienie pół tony gruzu. Mało się nie popłakałem ze wzruszenia. A widzisz te eleganckie laczki sprzed półwieku? Są o numer za duże, ale chodzę. Tylko najpierw musiałem uszczelnić je superglutem, bo się lekko rozkleiły od leżenia w szafie. Dostałem je od jednej wdowy za zniesienie starej lodówki z czwartego piętra. A propos, wiesz dlaczego jest tyle bloków czteropiętrowych? Nie wiesz? Bo przy sześciu kondygnacjach musi być winda. Nieźle nie? To jest dopiero słuszna koncepcja. No? To co mam dla ciebie zrobić?
– Nic. Chciałem tylko pogadać.
– A teraz nie gadamy?
Kitka uśmiechnął się smutno.
– Racja. Ale chyba trochę źle zaczęliśmy. Jestem Dilmun.
– Dilmun? Co to za imię? Nie jesteś stąd.
– Nie. Nie jestem. A ciebie jak nazywają?
– Jak mnie nazywają? Dziwne pytanie.
– Dlaczego?
– Każdy normalny człowiek zapytałby mnie jak się nazywam, ewentualnie jak mam na imię.
Dilmun podrapał się po grzbiecie dłoni i uśmiechnął krzywo.
– Ale ty na żadne z tych pytań nie potrafisz odpowiedzieć. Mylę się?
Stary siedział i palił w milczeniu. A gdy resztki peta zaczęły parzyć mu opuszki palców, rzucił go do rynsztoka i zapytał:
– Masz jeszcze jednego?
– Ehe. Bierz.
Trzask otwieranej zapalniczki i zgrzyt krzesiwa.
– To co? Pogadamy? – zapytał Dilmun.
Stary pochylił się i odpalił papierosa od pachnącego eterem naftowym płomienia. Gapił się jak zahipnotyzowany w żar, a potem lekko kiwnął głową.
* * *
Najpierw czegoś nie ma, a potem jest. Tak najłatwiej opisać tworzenie. Najłatwiej nie znaczy najtrafniej. Wszak coś już jest przed i w trakcie. To coś nigdy nie zostaje ujęte w tworze, ale stanowi nieodłączny element procesu. A może nie? Czyżby się mylił? Może to jest tak, jak ze śmiercią? Ah, te niekończące się dyskusje o narodzinach i umieraniu. Kiedyś był pewien, że nie było, nie ma i nigdy nie będzie czegoś takiego jak umieranie.
Mówił jej o tym, a ona się śmiała.
Tłumaczył jej cierpliwie, że albo jest się żywym, albo jest się martwym. Nie ma nic pomiędzy. Czymże więc jest śmierć? Oczywiście jeśli pominąć współczesne wykorzystywanie tego słowa do opisywania agonii mód, przedmiotów, czy wątpliwej jakości dzieł artystycznych.
Mówił jej o tym, a ona się śmiała.
Może to właśnie wtedy popełnił błąd. Pewien człowiek powiedział mu niedawno, że niepijący alkoholik powraca do nałogu na długo przed tym, gdy ponownie sięgnie po wódkę. Ten proces również jest bliski stwarzaniu. Zaczyna się od iskry, którą zbywa się natłokiem innych myśli, ale ta iskra się tli i rozpala. Potem jest obróbka i hartowanie samej idei powrotu, a na końcu płomieniste spełnienie, którego nie jest się już w stanie powstrzymać. Tak jak ejakulacji. Wytrysk myśli, z której rodzi się kolejna samospełniająca się przepowiednia.
Mówił jej o tym, a ona się śmiała.
* * *
Mizdroń stał oparty o ścianę kamienicy. Od kilku minut podsłuchiwał dwóch mężczyzn siedzących na krawężniku po drugiej stronie ulicy. Kiedy skończyli rozmowę, sięgnął do kieszeni i potarł kościany fetysz wyostrzający jego zmysły. Otaczające go dźwięki i zapachy, nagle się wytłumiły. Oczy zaczęły kłóć. Przetarł je knykciami, a potem spojrzał w ślad za odchodzącą dwójką.
Teoretycznie miał pilnować jednego z nich, z czego wcale, ale to wcale nie był zadowolony. Jego służba trwała już nieznośnie długo i była niekończącą się nudą, którą z rzadka tylko przeplatały okresy względnej aktywności. W tych nielicznych momentach, przypominał sobie jaka jest jego rola i jak niebezpieczne potrafi być życie po tej stronie Zasłony. Na szczęście posiadał pełen wachlarz umiejętności, które właśnie w tego typu sytuacjach sprawdzały się doskonale.
Nie przydawać blasku, ale chronić przed cieniami. Tak brzmiał rozkaz. Takimi słowami zbrifowała go Smętek. Ta baba zawsze lubiła pogrywać sobie z podwładnymi. Nigdy nie mówiła wprost o co chodzi, ale zawsze miała pretensje jeśli coś nie poszło po jej myśli.
Westchnął ciężko i pociągnął spoty łyk z butelki po taniej nalewce. Nalewkę oczywiście wylał i zastąpił całkiem przyzwoitym, burgundzkim La Tâche.
Ciekawe dla kogo tym razem pracowali. Biorąc pod uwagę cel i długość kontraktu, to musiała być jakaś szyszka. Koszt operacji, już dawno przekroczył wartość największego zlecenia jakie kiedykolwiek dane im było spierdolić. Takich pieniędzy nie bierze się znikąd.
Spojrzał na tarczę tandetnego, plastikowego zegarka z Bolkiem i Lolkiem. Za kwadrans powinien złożyć meldunek, ale nie może przecież zostawić obiektu sam na sam z tym drugim. Zaklął pod nosem. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni przybrudzonej marynarki i wyjął najnowszy numerek smartfonu z jabłuszkiem.
– Zoba stary, jak się teraz menelom powodzi – zakpił jakiś chłopak przechodząc obok w towarzyskie innego podrostka.
– Pewnie komu buchnął. Ej ty dziadu! Skąd masz tego srajfona?
– Nie wasza kurwa sprawa – warknął Mizdroń nie odrywając wzroku od ekranu, po którym przebiegał kciukami.
Wyśle tylko krótki raport i pędzi za tamtymi. Smętek będzie musiała poczekać na kolejne tête-à-tête.
– E! Patrz kurwa jaki gieroj.
– Musowo zapierdolił. Te, ćmoku! Dawaj go dla mnie!
Chłopak podszedł do niego i spróbował wyrwać mu z ręki telefon.
Mizdroń zachwiał się, ale jakimś cudem udało mu się jeszcze nacisnąć wyślij. W tym momencie drugi z wyrostków podbiegł, uderzył go barkiem i wytrącił z równowagi. Upadając wypuścił telefon z rąk i teraz tylko patrzył jak ten, niczym srebrny bolid, sunie po chodniku wprost pod nogi drugiego z napastników.
– Ej gówniarze! Zostawcie tego pana! – krzyknął ktoś z drugiej strony ulicy.
– A ty co?! Też chcesz dostać?! No! Właśnie tak mi się zdawało! Przestań wiszczeć i wypierdalaj stąd jebany peniaku! No już kurwa! Czego się oglądasz?! Tam się patrz!
Mizdroń wykorzystał chwilę nieuwagi i pełznąc na czworakach, sięgnął po telefon. W tej samej chwili wrzasnął z bólu. Obuta w sportowy but stopa spadła na jego dłoń miażdżąc palce.
– Kurwa uważaj!
– Co? Żałujesz menela?
– Na ajfona uważaj!
Śmiech. Głośny, obrzydliwy rechot.
Mizdroń jeszcze przez chwilę zwijał się na chodniku, przyciskając opuchniętą dłoń do brzucha. Gdy się wreszcie podniósł, okazało się, że napastnicy przepadli bez śladu. Telefon oczywiście też. Zaklął cicho. Obejrzał dokładnie prawą dłoń. Dwa palce wyglądały na złamane. Znów zaklął. Nawet się nie przyjrzał tym dupkom, a bez tego nie mógł puścić za nimi w pogoń ani błędka, ani tym bardziej piszczaka.
Nagle drgnął, pobladł i zaczął się nerwowo rozglądać. Dopiero teraz to do niego dotarło. Poczuł lawinę zimna, która właśnie zeszła do jego wnętrzności. Ta druga dwójka również mu zniknęła.
W panice zerwał się do biegu, ale zatrzymał się już po kilkunastu metrach. Bezradnie młócił powietrze rękoma. Bieganie po Białymstoku i szukanie na chybił-trafił nie miało sensu, tym bardziej, że robiło się coraz ciemniej. Musiał przyznać, że spieprzył to zadanie koncertowo. Pół roku roboty w pizdu. A do tego jeszcze kilka zasranych miesięcy spędzonych na łażeniu i upraszaniu się o jakąkolwiek poważną sprawę. O cokolwiek innego, byle nie pieprzone zdrady małżeńskie albo rozwodowe prowokacje. A teraz to wszystko psu na budę. Gdy tylko o tym zamelduje, Smętek najpierw zacznie się z niego śmiać, a potem wyrzuci go z przez okno. A jemu raczej nie uśmiechał się lot z pięćdziesięciu metrów.
Musi coś z tym zrobić. Musi. Przede wszystkim nie może panikować. Za długo robi w tym interesie, żeby od razu tracić głowę. Przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby skorzystać ze stworoków. Gębę tego dziada zna aż za dobrze. Ba! Ma nawet jego starą czapkę, którą ukradł na wypadek tego typu wpadki.
Rozejrzał się za jakimś ustronnym miejscem. Wystarczyłaby jakaś brama albo załom oficyny. Nic takiego nie znalazł. Wszystko pozamykane. Obstawione domofonami, kamerami i ogrodzeniami.
Połaził jeszcze chwilę, aż wreszcie udało mu się wypatrzeć otwartą wiatę śmietnikową przy jednym z nowych apartamentowców.
– Może być – mruknął do siebie.
Wszedł do środka i zamknął za sobą furtkę, a dla pewności przesunął jeden z kontenerów. Furtka co prawda, otwierała się na zewnątrz, więc nie dało się jej zabarykadować, ale ktokolwiek by chciał wejść, najpierw będzie musiał uporać się z tym brudnym i śmierdzącym zawalidrogą.
Kucnął między kontenerami i zaczął guślić. Najpierw wylał na dłoń trochę wina z butelki, która jakimś cudem nie potłukła się podczas incydentu ze złodziejami. Zacisnął pięść i pozwolił aby wino powoi wyciekało mu z spomiędzy palców. Potem mrucząc pod nosem inkantację przywołującą, przeciągnął palcem wskazującym, kreśląc ledwie widoczne linie, plamkami kropel.
Zaklęcie było uniwersalne. Tak naprawdę, nie było to klasyczne przywołanie, raczej przypominało wyciągnięcie królika z cylindra. Z tą różnica, że on nie miał cylindra tylko międzyczasową kieszeń, a w roli królika miał wystąpić irytujący błędek.
Wykonał ostatni gest i humanoidalny stworok zmaterializował się tuż pod jego dłonią. Miał niewiele ponad pół metra wzrostu, a jego obrzydliwie napuchnięte ciało dosłownie wypływało spod typowo dziecięcych ubranek.
– Co jest piździelcu?! – wykrzyknął radośnie błędek i obnażył szerokie, końskie siekacze w grymasie imitującym uśmiech.
– Mam dla ciebie szybki job.
Błędek beknął przeciągle i podrapał się po skołtunionej kępce włosów, która wyrastała mu dokładnie na czubku głowy.
– Hu-ha! A to mi nowość! – zachrypiał ludek i zatarł czteropalczaste dłonie. – Kogo mam zwieść? Jakieś małe zwarcie w nawigacji? A może poopóźniamy loty z Radomia? Hu-hu-ha błaha-ha!
– Zamknij się Odcisk i posłuchaj uważnie…
– Bo nie będziesz powtarzał? – wciął się Odcisk.
Szybki, dobrze wymierzony policzek zabrzmiał niczym strzał z bicza. Odcisk zawył i złapał się za brzydką, pucołowatą twarz.
– Za co?!
– Za nic. Zaliczka na poczet dobrej współpracy. Kumasz? No! To teraz patrz.
Mizdroń sięgnął po coś do kieszeni, a potem zaklął. Przecież nie miał już telefonu. Wszystkie zdjęcia obiektu przepadły. Trudno. Będzie musiał posłużyć się bardziej tradycyjnymi metodami.
Złapał błędka obiema dłońmi za głowę. Ścisnął mocno i przysunął jego paskudną mordę do twarzy. Stwór tylko na początku się miotał. Gdy już zrozumiał, że nie szykuje się kolejne lanie, uspokoił się i poddał jego mocy.
Skupił się na obiekcie, tak aby jak najdokładniej odtworzyć nie tylko jego wygląd, ale także mimikę, gesty, a nawet sposób chodzenia. Gdy było po wszystkim odstawił Odciska z powrotem na beton.
Błędek zwymiotował, a potem jęknął tylko:
– Jasne, zrobi się.
I tyle go widział. Znikanie, a właściwie unikanie spojrzeń było wrodzoną umiejętnością niewidów. Jeśli tego nie chciały, nikt nie mógł ich zobaczyć. Wyjątkiem od tej reguły było spętanie. Spętanego niewida, takiego jak Odcisk, zawsze można było zmusić do ujawnienia.
– No dobra. To była ta łatwiejsza cześć – mruknął do siebie Mizdroń.
Sięgnął po butelkę i rozpoczął kolejne przywołanie.
* * *
– Powiesz mi w końcu?
– Co?
– Jak na ciebie mówią?
– Wit.
– Aha. To pewnie przez te figurki z puszek.
– Skąd o tym wiesz?
– Po prostu wiem.
– Obserwujesz minie? Jesteś z policji? Nie? To może jakimś prywatnym detektywem?
– Też nie.
– To o co chodzi?
Dilmun nie odpowiedział. Na granicy jego wzroku zamajaczył jakiś kształt. Udało mu się go dostrzec kątem oka, a potem jeszcze w witrynie mijanego właśnie sklepu. Wtedy zniknął. Nie, nie zniknął. Przemknął. Szybko, za szybko, jak na coś czym mógł być albo za co próbował uchodzić.
Zatrzymał się. Złapał Wita za ramię i przytrzymał. Starzec spojrzał na niego ze zdziwieniem. Zignorował nieme pytanie. Omiótł wzrokiem okolice. Stali na wąskiej, zacienionej uliczce. Przechodniów było tu niewielu. Po obu stronach stały ciasno zaparkowane samochody tworząc prawie nierozerwalną bandę odgradzającą chodnik od jezdni. Zamknięte na głucho bramy z wyszczerzonymi klawiaturami domofonów uniemożliwiały ucieczkę w bezpieczny mrok kamienicznych dziedzińców. Wylot uliczki znajdował się jakieś dwieście kroków przed nimi.
Odwrócił się i zaklął cicho. Dopiero co minęli przejście między kamienicami. Widać było jeszcze białoczerwone słupki postawione, by ograniczyć zapędy co bardziej chamskim kierowcom. Gdyby wcześniej zauważył co się dzieje, mógłby skorzystać z mocy. Wystarczyłoby w ustronnym miejscu rozedrzeć Zasłonę i umknąć do Międzyczasu. Teraz było już za późno na międzywymiarową ucieczkę. Pozostawała jeszcze ta tradycyjna.
Szarpnął Wita za ramię.
– Biegnij za mną. O nic nie pytaj i nie oglądaj się. Najlepiej skup się na tym co masz pod nogami.
Stary zareagował nad wyraz przytomnie. Ruszyli biegiem. Przed siebie. Byle jak najszybciej dotrzeć do wylotu uliczki.
* * *
– Chcesz, opowiem ci historię? Bardzo dawno temu. Za siedmioma górami, za siedmioma lasami… no w cholerę daleko stąd, mieszkał sobie pewien facet. Nazwijmy go Gutek. Dobra. A zatem Gutek był bardzo cwanym typkiem, który miał pomysł na stworzenie. Świadome tworzenie, jeśli wiesz o czym mówię, a nie jakiś tam gówniany performerce kolejnego beztalencia, które myśli, że jest artystą. Nie, nie, nic z tych rzeczy. Chodziło o prawdziwe Stworzenie z wielkiej litery. A właśnie! Opowiadałem ci już czym różni się performance od instalacji? Nie? No to koniecznie muszę ci o tym opowiedzieć. Otóż jeśli nasrasz sąsiadowi na wycieraczkę, a potem zadzwonisz do jego drzwi, to jest to instalacja. A jeśli najpierw zadzwonisz, poczekasz aż otworzy i dopiero wtedy nasrasz mu na wycieraczkę, no to, to jest właśnie performance. Łapiesz różnice? To dobrze. Wiesz ludzie często mylą ze sobą te dwie rzeczy i dlatego nie rozumieją współczesnej sztuki. Co? Oczywiście, że kpię. Jak na to wpadłeś? Nieważne. Wracając do Gutka. Otóż nasz chwat… Lubię to słowo. Chwat. Świetnie brzmi. Szkoda, że dziś jest tak rzadko używane. Kolejna dygresja? No dobra, już wracam do meritum. A zatem Gutek zabrał się za Stworzenie nowego wizerunku. Kogo? No oczywiście, że boga. Gdyby chodziło o śmiertelnika, to nie zawracałbym ci gitary.
* * *
Miedroń siedział w śmietniku i czekał na wieści. Nie przeszkadzał mu smród. Przez pół roku pracy pod przykrywką zdążył się do niego przyzwyczaić. Sam też nieźle śmierdział. Aby przebranie było dobre, musiało być jak najbardziej autentyczne. Jedną rzeczą, do której nie przywykł było jedzenie. Ani posiłki serwowane ze śmietnika, ani prośby o gówniany kawek chlebopodobnego obrzydlistwa, nie chciały przejść mu przez gardło. Dlatego stołował się w jednej z najlepszych restauracji w mieście, a konkretnie to na jej głębokim zapleczu, gdzie jego smród nie przeszkadzał innym gościom w pochłanianiu cynaderek cielęcych za trzysta złotych. Tam też uzupełniał swój zapas trunków.
Zajrzał z nadzieją do butelki po nalewce. Na dnie zostało zaledwie kilka kropel burgundzkiego wina. Przechylił butelkę, ale zanim trunek zdoła ścieknąć po jej ściankach, rozprysła się, siejąc po wiacie deszczem szklanych odłamków.
– Kurwa mać! – zaklął i z przerażeniem zaczął oglądać swoje dłonie, a potem obmacywać twarz.
– Nie wzbieraj tak, przecież nic ci się nie stało – zaskrzeczał typ oparty o kontener. – Słyszałem, że jesteś picuś-glancuś i ciapcia-rapcia, ale żeby aż tak. Żebyś mógł teraz zobaczyć swoją minę! Normalnie nie wierzę! Co za ciota-sierota!
Typ zaczął rechotać i klepać się po swoich krótkich, krzywych nogach.
Mizdroń opanował się i wygramolił z kontenera. Miał ochotę zamordować tego… tego… Pokrakę? Bo jak inaczej nazwać obrzydliwego kurdupla w białym, jednoczęściowym kombinezonie, w czerwonym kapeluszu i za dużych o pięć numerów mokasynach z frędzlami.
Pokrak przestał rechotać.
– Wyglądasz, jakbyś chciał się na mnie rzucić. Nie radzę – warknął i obnażył w nieludzko szerokim uśmiechu, rząd szpilkowatych kłów. – Nie znasz mnie, he?
Mizdroń pokręcił przecząco głową, ale się nie odezwał. Jego język był zajęty splataniem bezgłośnego zaklęcia.
– No to poznajmy się – kontynuował tamten. – Jestem Trzcina, a przys…
Nie dokończył. Mizdroń dosłownie wypluł mu ostatnie słowo zaklęcia prosto w twarz. Trzcina przewrócił się i wrzeszcząc, zaczął się tarzać po usianym szkłem betonie.
Mizdroń skoczył do wyjścia. Pchnął kontener w stronę gramolącego się Trzciny, wypadł na zewnątrz i zatrzasnął furtkę wzmacniając zamek prostym zaklęciem blokującym. Pochylił się, dysząc głośno. Oparł dłonie na kolanach i obserwował jak stworze chwiejnie podchodzi do zamkniętej furtki, bezskutecznie próbuje ją otworzyć, a potem… uśmiecha się do niego złośliwie.
– I czego się tak cieszysz kanalarzu?
Zamiast odpowiedzi usłyszał krzyk. Odwrócił się szybko. Jakaś kobieta porzuciła torby z zakupami i z wrzaskiem uciekła do klatki. W tym samym momencie, z drugiej strony budynku rozległ się tupot. Zdążył zobaczyć dwie pary nóg znikające za węgłem apartamentowca.
Nim dotarło do niego, że te reakcje z pewnością nie wywołał widok pokraki zamkniętej w śmietniku, ani tym bardziej jego samego, za jego plecami rozległo się warknięcie. Niskie, krótkie, wibrujące w jego wnętrznościach groźbą kłów, pazurów i zakrwawionych kawałków ludzkiego mięsa.
* * *
Kiedyś był żonaty. Był też ojcem. Dwóch synów i dwie córki. Życie było piękne. Wypełnione stwarzaniem. Musieli wszystko zaczynać od nowa, więc mieli od cholery roboty.
Na początku myśleli, że się nie podźwigną po tym, jak Enlil zdziesiątkował czarnogłowych. Tyle cierpienia. Tyle śmierci. I po co? Dla kaprysu? Z zawiści? Z nienawiści?
Niektórzy twierdzili, że każdy dingir musiał się na to zgodzić. To nie była prawda. Nie wszyscy się poparli Enlila, ale większość nie zgłosiła sprzeciwu. Skąd o tym wiedział? Od ojca, a jemu można było zaufać. Jego ojciec zawsze chodził w świetle prawdy. Nie wyobrażał sobie nawet, by mogło być inaczej.
Nieprawdą było również to, że przeżył tylko on i jego najbliżsi. Ocalało jeszcze kilkaset osób, ale tylko jego wybrano, by naprawił wszystko to, co ten sukinsyn zniszczył jednym skinieniem swej boskiej dłoni.
Tak właśnie został Wybrańcem. A może taki się już narodził? Może od początku taki był plan? Uprzedzić cios. Przygotować się na to, co nieuniknione. Ugiąć się, ale nie złamać. Może… bogowie raczą wiedzieć. Dosłownie. Oni doskonale wiedzą, co się wtedy wydarzyło, ale żaden nie chce o tym mówić. Nie są w niczym lepsi od nas. Od was.
* * *
Ogar okrążył go dwa razy, a potem usiadł tuż za jego plecami. Był tak wielki, że jego łeb znajdowała się na tej samej wysokości co jego głowa. Na szyi czuł podmuch śmierdzącego padliną oddechu. Coś ty kurwa jadł? Nie. Lepiej, żeby o tym nie myślał. Słyszał kilka opowieści o tych bestiach. Nawet jeśli połowa z nich to były wymysły i umyślnie rozpuszczane plotki, to i tak wyłaniał się nich przerażający obraz. Dlatego starał się nie ruszać. Nie mówić. Nie oddychać. Kiedy się to wszystko skończy?
– Pewnie teraz żałujesz, że nie pogadałeś ze mną po dobroci? – zapytał Trzcina i wywarzył furtkę.
Mizdroń spojrzał na rozdartą siatkę i wygięte kątowniki. Pokraka była całkiem silna. Pierwszy raz miał do czynienia z wodnikiem. Obracał się w całkowicie innych kręgach, wiec nie wiedział zbyt wiele na ich temat.
– Trochę – przyznał i spróbował lekko obrócić głowę.
Krótkie warknięcie skutecznie go zniechęciło. Wodnik zarechotał. Przeskoczył z nogi na nogę i zaklaskał w powietrzu wielkimi stopami w tandetnych mokasynach.
– Lepiej było po dobroci, / tak jak mile Trzcina prosił. / Teraz psinka kłami błyska, / warczy, pianę toczy z pyska. / Mizdroń, lubczyk, buzia piękna, / taki ważniak, a tu pęka. / Nie bój żaby! Mizdrz się bracie! / Cóż to?! Trzęsą ci się gacie?
– Możesz go odwołać?
– Ja? – zapytał Trzcina ze zdziwieniem i zarechotał drwiąco. – A co ja mogę? To nie jest mój piesek. Równie dobrze mógłbym odwołać zachód słońca albo nadejście jesieni. Nie da się. Nie mam takich kompetencji.
– To co mam robić?
– Czekać.
– Czekać? Na co?
– Aż szefowa będzie miała chwilkę czasu i się tobą zajmie.
– Chwilkę czasu? A ci wszyscy ludzie dookoła. Musisz przyznać, że trudno przegapić takie psisko. Ktoś już to pewnie nagrywa. Za chwilę cały net będzie huczał na temat gigantycznych psów i pokracznych śmieciarzy przebranych za wielkie muchomory.
– O wypraszam sobie – powiedział Trzcina z udaną urazą. – Tak się składa, że to jest mój oficjalny strój służbowy.
Podszedł do Mizdronia i wręczył mu wizytówkę.
– Grzybex? – zdziwił się tamten.
– Nie inaczej. Gdybyś miał ochotę na zajebiste grzybki, to dzwoń – zaskrzeczał Trzcina i mrugnął znacząco okiem.
– Nie zmienia to faktu, że…
– Że Mgła zwraca na siebie uwagę. Wiem. Ale mam to w dupie. Baba pewnie też. Wiesz, ona nie należy do osób, które przejmują się śmiertelnikami, ani tym bardziej tym co oni sobie pomyślą.
Chciał jeszcze coś dodać, ale w tym samym momencie z kieszeni jego białego kombinezonu oderwały się pierwsze akordy Master of Puppets. Wodnik sięgnął do kieszeni i wydobył telefon. Spojrzał czujnie na Mizdronia, a potem odszedł na tyle daleko, aby ten nie mógł podsłuchać rozmowy.
Mizdroń skrzywił się. Cóż za brak wyobraźni. Jeśli się chce zachować prywatność w towarzystwie kogoś, kto żyje z podglądania i podsłuchiwania, trzeba się bardziej postarać.
Ostrożnie sięgnął do kieszeni i potarł kościany fetysz zwieszonych na kółku od kluczy. Jego zmysły natychmiast się wyostrzyły. Usłyszał bipnięcie odbieranej rozmowy.
– Zajęty jestem – rzucił krótko Trzcina. – Co? Ale jak… Nie rozumiesz. To nie jest takie proste. Bo mam tu jej ogara, a tylko ona… Dobra, już dobra. Poradzę sobie jakoś, ale za to będzie ekstra. Tak? No to inna rozmowa. Daj mi minutkę.
Skończył rozmowę i mieląc przekleństwa wrócił do Mizdornia.
– Mam dobre wieści. Możesz już sobie iść – zarechotał wyszczerzając dziesiątki drobnych i ostrych kłów w namiastce uśmiechu. – Także ten… Spływaj!
– Chyba o czymś zapomniałeś – Mizdroń wskazał na warującą sukę.
– O niczym nie zapomniałem. Zaraz ją ogarnę i będziesz mógł iść.
– Ogarniesz? Przed chwilą twierdziłeś, że to nie leży w twoich kompetencjach.
– To i dobrze twierdziłem. Bo nie leży. Takie są zasady, ale od każdej zasady jest wyjątek.
Wyjął z kieszeni foliową torebkę, z której wyciągnął garść drobnych grzybków, przypominających opieńki. Suka uniosła głowę i zaczęła węszyć.
– No co tam maleńka? Mgiełka poczuła smakołyczki? Naści piesku, naści.
Trzcina zgniótł grzyby w nieduża kulkę i rzucił ją w kierunku psa. Mgła zerwała się i złapała ją w locie z kłapnięciem, która zmroziło Mizdronia.
Mgła oblizała się, warknęła jakby radośnie, a potem zwaliła się na bok.
– Otrułeś ją?
– Uśpiłem, kretynie – wyjaśnił wodnik. – No, a teraz spływaj. Tylko pamiętaj, jakby co, to ty mnie nie widziałeś. Tej całej akcji w ogóle nie było.
Mizdroń spojrzał w górę. W kilku oknach apartamentowca poruszyły się firanki.
– Nie było? A co zrobisz z gapiami?
Trzcina błysnął kłami w złym uśmiechu i zarechotał zgrzytliwie.
– O to też niech cię główka nie boli.
* * *
– Powiem, ci coś. On jest całkowicie pewien kto jest kim w tym burdelu. Dla niego to proste. Ci, którzy są posłuszni i mówią, to co on chce usłyszeć, są dobrzy. Pozostali są źli albo bardzo źli. Najlepiej dla niego gdyby ich nie było. Ależ oczywiście, że jest tolerancyjny. Przecież nie chciał ich od razu wymordować. Nie. Co to, to nie. Nie od razu. Najpierw spróbował ich nawrócić. Przekonać do swoich ideałów. Serio. Jest aż tak wspaniałomyślny, a do tego litościwy i miłosierny. Gdy to się nie udało, spróbował czegoś prostszego. Jak nie prośbą, to groźbą. Cóż począć, kiedy ma się do czynienia z tak trudnym elementem. Gdyby jeszcze ów element był marginesem, to jeszcze pół biedy. Zrobiłby z nich przykład, a reszta sama przyszłaby do niego. Niestety, w tym przypadku to ogół stał okoniem. Pewnie przez to ich oświecenie. Kult myśli, czy jak oni to nazywali. Kolejna banda superszympasów, której wydawało się, że zjadła wszystkie rozumy. Tym go właśnie rozeźlili. Wiesz, zaczęli kontrargumentować i powoływać się na rozsądek. Rozsądek? Facet zdołał namówić swoich kumpli do wytępienia prawie całej populacji, a oni liczyli na jego rozsądek? Banda naiwnych kretynów. Może dobrze, że ich wszystkich wykończył. Tak, masz rację. Nie wszystkich. Zawsze jest jakiś Wybraniec. Tyle wytargował mój ojciec. Znów uratował jedną rodzinę. Czytałeś Rzeźnię nr 5? Nie pamiętasz? No tak, zapomniałem. Ale myślałem, że w tym drugim życiu udało ci się coś przeczytać. Chodzi mi o to, że Kurt Vonnegut, napisał tam jedną rzecz, która mi się cholernie spodobała. Napisał, że kocha tę kobietę za to, że się odwróciła. Według niego to było cholernie ludzkie. To akurat jest gówno prawda, bo prawdziwie ludzko zachowała się cała reszta tej rodzinki. Mieli w dupie to, że tysiące im podobnych ginie i pokornie wykonali każdy nakaz tego bydlaka. Ważne, że tylko żeby oni przeżyli, co nie? A właśnie kurwa, że nieważne. Posłuchaj, chodzi mi o to, że ten pisarz jako jedyny docenił ją, tę kobietę. Wbrew propagandzie, wbrew szczuciu, wbrew wszystkim potakującym idiotom. On odnalazł dobro, tam gdzie ono faktycznie było. Mówię ci, gdyby ten pieprzony świat nie był tak wypaczony, to ona by była bohaterką tej historii. Wtedy i tylko wtedy w tej bezsensownej rzezi można doszukać się odrobiny nadziei. Tylko przy takim założeniu tysiące unicestwionych istnień nie poszłoby na marne. Tysiące! Rozumiesz? Dzieci, kobiety, starcy. Tak zwykle mawiają śmiertelnicy, gdy chcą podkreślić niewinność ofiar. Szkoda, że w tym przypadku jakoś nie chce im ten zlepek przejść przez gardło. Nie chcą dopuścić do siebie myśli, że wśród pomordowanych były głównie dzieci, kobiety i starcy. Zresztą nie pierwszy i nie ostatni raz. Znów odbiegłem za daleko? Przepraszam. Wiesz co jest w tym całym gównie najśmieszniejsze? Że nikt nie wie jak ona właściwie miała na imię. Wszyscy nazywają ją po prostu żoną Lota.
* * *
Biegli. Dilmun ciągnął Wita za ramię. Starzec co chwila zwalniał i zataczał się z wysiłku. Byli już blisko. Pozostało kilkanaście metrów i wydostaną się z tej ulicy-pułapki.
Powietrze przed nimi zafalowało od gorąca. Plastikowe okna kamienic wygięły się i na przechodniów przed nimi posypało się szkło. Ludzie zaczęli krzyczeć i uciekać szukając jakiegokolwiek schronienia przez deszczem odłamków. Niektórzy padli na ziemię, okaleczeni, krwawiący, wyjący z bólu. I wtedy rozszalało się piekło. Ściany kamienic buchnęły płomieniami, zamieniając poranionych i tych, którzy nie zdołali odbiec dostatecznie daleko, w żywe pochodnie.
Starzec wrzasnął z przerażenia. Dilmun ścisnął go za ramię i pociągnął w stronę najbliższego budynku, którego mur nie pluł jeszcze językami ognia.
– Opanuj się! – warknął. – Rób co ci każę i nie dziw się niczemu. Rozumiesz? Rozumiesz?!
Wit przytaknął, ale na jego twarzy malowało się tak wielkie przerażenie, że było raczej mało prawdopodobne, by zrobił to świadomie.
– Kurwa! – zaklął Dilmun i rozejrzał się oceniając sytuację.
Płomienie przesuwały się w głąb uliczki, spychając ich w kierunku niespokojnych cieni czających się na granicy wzroku. Wrzeski płonących cichły, zagłuszane hukiem szalejącego ognia. Wokół rozchodził się odór spalonych włosów i mięsa.
Dilmun zacisnął mocniej dłoń na ramieniu Wita. Odwrócił się twarzą do muru czterokondygnacyjnej kamienicy. Piaskowa farba schodził płatami z elewacji, a tynk popękał od gorąca.
– Biegnij! Kurwa biegnij! – wrzasnął do ucha starca, by przekrzyczeć huk płomieni.
Wit krzyknął, ale szarpnięty za ramię ruszył za Dilmunem. Biegli wprost na ścianę. Chciał się zatrzymać. Próbował targnąć się do tyłu, ale Dilmun mu na to nie pozwolił. Zamknął oczy i wyciągnął wolną rękę, by złagodzić zderzenie. Ale zderzenie nie nastąpiło. Otworzył oczy. Biegli po murze, ślizgając się co krok na łuszczącej się farbie. Najdziwniejsze było to, że nie poczuł żadnej różnicy. Błędnik nie wariował. Grawitacja nie ciągnęła go w tył. Wyglądało to tak, jakby cały świat nagle postanowił położyć się na boku. Czuł się normalnie, oczywiście na tyle, na ile może czuć się tak człowiek wbiegający po ścianie na dach kamienicy i ścigany przez szalejące płomienie, które pojawiły się znikąd.
Przeskoczyli nad gzymsem i wylądowali na czerwonych dachówkach. Wit nawet nie poczuł, kiedy dół, znów się stał dołem, a nie tyłem, czy bokiem. Dilmun puścił jego rękę. Upadł zdyszany. Kaszlał, charczał i pluł z wycieczenia. Nawet nie próbował zrozumieć co się właśnie stało. Teraz chciał tylko złapać kolejny oddech i na tym się skupił.
Dilmun podszedł do krawędzi i spojrzał w dół. Burza ogniowa zniknęła. Pozostawiła po sobie kilka płonących samochodów, popękane i osmolone ściany oraz dwa tuziny zwęglonych i poskręcanych ciał. Splunął w dół.
– W wiadomościach powiedzą pewnie, że to był wybuch gazu – zaśmiał się sucho.
Wit spojrzał na niego.
– Ciebie… ciebie to bawi? – zapytał powstrzymując dławiący go kaszel.
– Tak – przytaknął Dilmun, wciąż patrząc w dół. – A co? Mam na tym rozpaczać?
Wit spróbował odpowiedzieć, ale zamiast tego rozkaszlała się, zacharczał i zwymiotował śluzem zmieszanym z żółcią. Tamten odwrócił się i poczekał cierpliwie, aż starzec się pozbiera.
– Tam… zgi… zginęli ludzie. W męczarniach – wydusił z siebie w końcu Wit.
– To prawda. Nie pierwszy i nie ostatni raz. To normalne. Śmiertelnicy umierają. Nomen est omen – powiedział Dilmun i uśmiechnął się jakby coś mu się przypomniało. – Kiedyś powiedziałbym, że przestają być żywi. Kiedyś powiedziałbym, że nic się nie stało. Dosłownie nic. Nie nastąpił żaden proces. Coś po prostu przestało żyć, a zaczęło być martwym. Zastanawiałeś się kiedyś nad tym?
– Nad czym? Na śmiercią?
Dilmun kiwnął głową.
– No pewnie. Jestem starcem. Żyje na ulicy. Cóż mi innego pozostało? Za każdym razem gdy robię sobie przerwę w rozmyślaniach o sensie życia, oddaję się zgłębianiu tajemnicy śmierci.
Dilmun przechylił głowę niczym drapieżny ptak.
– Kpisz? A jeszcze przed chwilą raził cię mój śmiech.
Starzec potrząsnął głową, zakaszlał, a potem tylko bezradnie machnął ręką.
– Śmierć nie jest straszna. Wierz mi, widziałem sporo śmierci w moim życiu – znów się zaśmiał, tym samym suchym śmiechem.
Wit podparł się jedną ręką, druga nadal pozbawiona była czucia po tak długim czasie tkwienia w żelaznym uścisku Dilmuna. Przesunął się trochę i oparł plecami o komin. Odetchnął głęboko.
– Kim ty jesteś? – zachrypiał.
– Wiesz, że na to pytanie istnieje tysiące możliwych odpowiedzi? Mógłbym cię nimi zalać. Mógłbym tu i teraz walnąć przemowę, od której nadąłbym się niczym kostka po użądleniu skorpiona. Mógłbym sprawić by atmosfera tajemniczości pęczniała, a potem przekuć ją z wielkim hukiem i objawić ci prawdę – zawahał się. – Mógłbym, ale tego nie zrobię. W ogóle nie udzielę ci odpowiedzi. Skończyłem z gadaniem. To niewiele daje. Ups! Widzisz? Chwila nieuwagi i już walę przemowę.
Zaśmiał się. Głośno. Szczerze.
– Na razie musi ci wystarczyć, że wbrew pozorom jestem człowiekiem.
Wit uniósł brwi.
– Wbrew pozorom?
– Ehe. Dziwisz się? Dlaczego? Ty wbrew pozorom jesteś bogiem.
Comments ( 20 )