Nie tylko diabeł straszny
Błotniak przeleciał nad stawem i przysiadł na gałęzi jesionu, który pochylał się nad na wpół zawalonym kamiennym murem. Drzewo było bardzo stare, ale nie tak stare jak dworzyszcze obok, którego rosło. Tak naprawdę nikt nie wiedział kiedy wybudowano ten dwór. Dziadowie tych, którzy dzisiaj byli już sędziwymi starcami powiadali, że dwór na bagnach pobudowano wtedy, kiedy ich dziadowie uczyli się chodzić. Nie wiedzieli jednak, że owym raczkującym dziatkom ich dziadowie mówili dokładnie to samo. Niemniej zarówno ci dzisiejsi, jak i tamci, sprzed stuleci nieustannie przestrzegali swe wnuczęta przed zapuszczaniem się na bagnisko. A gdyby przez przypadek tam się znaleźli i zły los sprawił, że trafiliby na okolony omszałym murem dwór, to aby nigdy, przenigdy nie przekraczali jego bram.
Błotniak prawdopodobnie nie wiedział nic o tym ostrzeżeniu, bo przeleciał nad bramą, a potem zatoczył kilka kręgów nad dziurawymi, częściowo zerwanymi, a częściowo zarwanymi, dachami dworzyszcza. Nie wypatrzył tam niczego ciekawego i po chwili wrócił na swój jesionowy posterunek. Mimo, że jego nieobecność trwała krótko, w okolicy zaszły pewne zmiany. Przede wszystkim zauważył, że ktoś albo coś przedziera się przez chaszcze znajdujące się kilkanaście metrów od murów posiadłości. Uwadze bystrookiego drapieżnika, nie umknął też fakt, że na spokojnej dotąd tafli stawu, tu i ówdzie pojawiły się fale rozchodzące się kręgami po wodzie.
Z krzaków, tuż przy ogrodzeniu, wyszedł mężczyzna. W czarnym kombinezonie i taktycznej kamizelce obciążonej osprzętem wyglądał, jak operator jednostki specjalnej. Lekko pochylony, rozglądał się uważnie, trzymając broń gotową do strzału. Powoli podszedł do wyrwy w murze. Zajrzał przez nią i przez pewien czas lustrował uważnie zarośnięty ogród oraz dwa duże stawy wraz dzielącą ją groblą. Potem powiedział coś ledwo słyszalnym głosem. Krzaki po obu stronach poruszyły się i przy wyrwie stanęło trzech kolejnych operatorów. Na ich jednolitych, czarnych mundurach nie było żadnych dystynkcji, czy innych emblematów.
Cała czwórka kucnęła i zamieniła ze sobą kilka słów. Potem, po kolei zaczęli przechodzić przez wyrwę, uważając aby nie strącić ani kamyczka ze sterty gruzu piętrzącej się po obu stronach ogrodzenia.
Gdy już wszyscy znaleźli się po drugiej stronie, rozdzielili się. Pierwsza dwójka ruszyła wzdłuż ogrodzenia, kierując się na tyły zabudowań, a druga pobiegła pod osłoną wybujałych krzewów w stronę grobli.
Błotniak obserwował ludzi. W jego długim, bardzo długim jak na ptasie, życiu widział już kilkukrotnie podobnych intruzów, którzy wpraszali się tu z wizytą. Ale jak dotąd żadnemu z nich nie udało się dotrzeć choćby do drzwi dworzyszcza. Sądząc po krzykach i chaotycznej kanonadzie, tak miało być i tym razem.
Ptak zatrzepotał skrzydłami i krzyknął z podniecenia:
– Iiiiiik!
Już niedługo będzie mógł zaspokoić głód. Zanim trafił na to bagno, bardzo rzadko jadał padlinę. Ot, czasem trafił na martwego węża albo truchło jakiegoś ptaka brodzącego. Jednak przez kilkaset lat życia na uroczysku nauczył się korzystać z tego, co oferowało mu sąsiedztwo. W sumie, to nauczył się tutaj wielu przydatnych rzeczy. Przede wszystkim potrafił myśleć logicznie i kojarzyć fakty. Rozumiał także języki ludzi i bogów, a ostatnio nauczył się nawet czytać. Pan na tych bagnistych włościach lubił czytać. Zasadniczo, to od prawie stu lęgów niczym innym się nie zajmował, a on często mu w tym towarzyszył. Oczywiście z wyjątkiem okresu lęgowego. Ale zimą, kiedy większość jego pobratymców odlatywała na południe, prawie codziennie przesiadywał na oparciu fotela i czytał księgi, o których istnieniu większość śmiertelników nie miała nawet pojęcia. Żałował tylko, że nie potrafi mówić, ale wiedział, że tej umiejętności nie może posiąść ze względu na budowę fizjologiczną. Trochę mu to przeszkadzało, bo poprzez ikaniem nie mógł wyrazić wszystkiego o czym myślał i czym chciał się podzielić ze swoim sąsiadem.
Kanonada ustała. Zrobiło się cicho. Słychać było tylko delikatne pluśnięcia wody w obu stawach, ale po chwili i ten dźwięk ucichł. Błotniak znów zatrzepotał skrzydłami, a potem sfrunął z gałęzi w poszukiwaniu świeżego mięsa.
* * *
Rycerz zakonny zatrzymał się przed drzwiami, przeżegnał i odetchnął głęboko. Był tylko posłańcem, ale zdawał sobie sprawę, że będzie musiał przyjąć na siebie pierwszą falę gniewu swojego przełożonego. Odetchnął jeszcze raz. Poprawił mundur i zapukał.
– Wejść – zabrzmiało cicho, ledwie dosłyszalnie zza drzwi.
Rycerz otworzył drzwi, wszedł do gabinetu, a potem bardzo starannie zamknął je za sobą. Dopiero wówczas, stanął w pozycji zasadniczej, skłonił się i wygłosił tradycyjną formułkę:
– Niech będzie pochwalny Jezus Chrystus.
– Na wieki wieków – odpowiedział cicho mężczyzna w białym habicie z czarnym szkaplerzem.
Mnich był stary, ale trudno było określić jego wiek. Miał pooraną zmarszczkami twarz, którą przecinała blizna. Szrama zaczynała się przy lewej skroni, ciągnęła przez oko ukryte za czarną przepaską, przechodziła przez zdeformowany, jak po licznych złamaniach, nos, wykrzywiał wąskie usta i niknęła w gęstym, siwym zaroście brody.
Rycerz nie spuszczał wzroku z oszpeconej twarzy, a jasno niebieskie oko starca wpatrywało się w niego badawczo. Poczuł zimno rozchodzące się wzdłuż kręgosłupa i zapuszczające macki do żołądka. Lekkie skrzywienie ust, powiedziało mu, że tamten wyczuł jego strach. Kolejny grymas. A teraz wie, że o tym wiem, pomyślał zakonnik.
Starzec wskazał na kryształową karafkę stojąca na małym stoliku pod ścianą. Rycerz nie zrozumiał tego gestu. Chciał zapytać, ale tylko wychrypiał coś niezrozumiałego. Starzec uśmiechnął się wyrozumiale. Wyrozumiale, ale zimo. Z nieukrywaną pogardą.
Zakonnik speszył się jeszcze bardziej. Podszedł do stolika i nalał sobie szklankę wody. Wypił ją duszkiem.
– Dziękuję Najczcigodniejszy Ojcze – powiedział i odstawił cięte, włoskie szkło na srebrną tacę.
Starzec kiwnął głową, ale nadal nic nie mówił. Rycerz chrząknął.
– Najczcigodniejszy Ojcze wybacz, że tak późno cię niepokoję, ale przynoszę złe wieści…
Urwał, bo tamten jakby stracił zainteresowanie jego osobą. Przeniósł spojrzenie jedynego oka na obraz przedstawiający Chrystiana z Oliwy, biskupa i założyciela zakonu. Podobnie jak starzec, biskup Chrystian był cystersem, opatem w założonym przez siebie klasztorze w Zantyr. Dziś władzę na tym mitycznym miejscem, przeniesionym i ukrytym wraz z grodem za Zasłoną, sprawował Saksończyk. On też był najwyższym przełożonym Fratres Milites Christi, ale nie przyjął oficjalnego tytułu mistrza zakonu. Mimo to, żaden z kawalerów dobrzyńskich nie śmiał podważać jego prawa do dowodzenia i wszyscy, bez najmniejszych sprzeciwów, podporządkowali się jego rozkazom. Choć tak naprawdę nigdy ich nie słyszeli, bo Saksończyk nigdy nikomu nie rozkazywał. On prosił ewentualnie wyrażał życzenie.
– Zaginęło czterech braci – przeszedł do sedna rycerz, a oko znów skupiło na nim swoją uwagę. – Ze wstępnych raportów wynika, że otrzymali rozkaz przeprowadzenia działań rozpoznawczych w okolicach Częstochowy.
Starzec uniósł brew.
– Chodzi o Park Krajobrazowy nad Liswartą – doprecyzował zakonnik.
Mnich pokiwał głową, jakby potwierdzając, że zna to miejsce.
– Zameldowali przybycie na miejsce, potem dwukrotnie informowali o swojej pozycji. Ostatni raz tuż przed szesnastą. Potem kontakt się urwał.
Starzec nic nie powiedział. Tak jakby czekał na ciąg dalszy. Jakby był pewien, że jest jeszcze jakiś ciąg dalszy. I rzeczywiście był.
– Sprawdziłem ten rozkaz… Wiem, że to nie leży w moich kompetencjach, ale jako oficer dyżurny… Chodzi o to, że w tej chwili wszyscy kawalerowie są poza…
– Oj wyduś już to z siebie, synu. Nie mam zamiaru łajać cię za to, że wykazałeś się inicjatywą, a także zdrowym rozsądkiem i nieco nagiąłeś regulamin. Co z tymi rozkazami?
– Dziękuję Najczcigodniejszy – powiedział zakonnik i od razu zmieszał się, kiedy dotarło do niego, że dziękuje nie za komplement, ale za to, że nie został zbesztany.
Starzec poruszył się niecierpliwie w fotelu.
– Rozkaz wyjazdu został sfałszowany. W chwili obecnej…
Saksończyk skrzywił się z niesmakiem.
– Dorzuć jeszcze dzień dzisiejszy i rok bieżący – warknął i stuknął palcem w blat biurka. – Nienawidzę tej gównianej nowomowy. Nie możesz powiedzieć tego co masz do powiedzenia zwyczajnie? Bez tej urzędniczej nomenklatury? Pieprzony bełkot dla kretynów!
– Przepraszam Najczci…
– Do rzeczy!
Drugie stuknięcie palcem w blat. Zakonnik przełknął ślinę.
– Prześledziłem ścieżkę decyzyjną, ale wygląda na to, że dopiero dokładne śledztwo będzie mogło wykazać w jaki sposób do tego doszło.
Starzec kiwnął głową. Był to znak, że takie wyjaśnienie mu wystarcza.
– Kto szuka naszych ludzi? – zapytał mnich.
Jego głos znów był cichy. Bez śladu niedawnej irytacji.
– Dwie grupy, dodatkowo wsparte z wody i z powietrza.
– Zabezpieczenie?
– Kilku lokalnych policjantów.
– Dobrzy katolicy?
Rycerz skrzywił się.
– Skorumpowani.
Przez twarz Saksończyka przebiegł grymas, który od biedy można było uznać za szczery uśmiech.
– Legenda?
– Poszukiwania siedmioletniej dziewczynki.
– Wiarygodna?
– Ania Kociołek. Zaginęła wczoraj. Media mają już oficjalny komunikat.
Starzec znów kiwnął głową. Wstał z fotela. Był to znak, że usłyszał już wszystko co chciał usłyszeć. Rycerz skłonił się i chciał odejść, ale starzec powstrzymał go unosząc rękę. Wyszedł zza biurka i zbliżył się do niego.
– Jak ci na imię?
– Olrik.
– To imię zakonne. A ja pytam jakie imię otrzymałeś na chrzcie?
– Krzysiek… Eee… to znaczy Krzysztof. Przepraszam Najczcigo…
– Dobra, dobra. Posłuchaj Krzysztofie, odtąd tylko ty będziesz zajmował się sprawą tego fałszywego rozkazu – zrobił pauzę, a jego oko poruszało się, uważnie studiując twarz młodego zakonnika. – Nie próbujesz mi przerwać, aby okazać fałszywą skromność. Nie krygujesz się. To dobrze. Dobrze. To znaczy, że się nadasz. Tak. Słuchaj dalej. Odpowiadasz tylko przede mną. Nie musisz opowiadać się z tego co robisz ani innym kawalerom, ani swojemu bezpośredniemu przełożonemu. Rozumiesz? To dobrze. Gdyby ktokolwiek próbował przeszkodzić ci w twym dziele, odsyłasz go do mnie. Jeśli będzie trzeba to pod strażą. Rozumiesz? Świetnie. Czekam na twój raport.
– Z bogiem, Najczcigodniejszy Ojcze – powiedział lekko przyduszonym głosem brat Olrik i wyszedł z gabinetu.
Starzec usiadł z powrotem na swoim fotelu. Westchnął i mruknął pod nosem:
– Miałem nadzieję, że uda mi się tego nie dożyć.
* * *
Wylądował na tarasie. Posiadłość, a także Strefę, na której się znajdowała, stworzył sam. Nie chciał ryzykować. Co prawda w Międzyczasie znaleźć można było setki, a może nawet tysiące bezpańskich światów, ale on chciał mieć pewność, że nikt nie zgłosi pretensji do kawałka materii, który postanowił skolonizować.
Uśmiechnął się. Jego świat był płaskim dyskiem, który miał nie więcej niż sto metrów średnicy. Ale wszystko co na nim rosło i wszystko co na nim żyło, robiło to z jego woli. Był tutaj panem.
Jego umiejętności umożliwiały mu stworzenie większego działa. Ba, gdyby chciał, mógłby stworzyć tutaj planetę wielkości Ziemi i powołać na niej do życia byty, które by mu służyły i oddawały cześć. Mógł być bogiem dla milionów. Ale to nie byłoby to samo.
W Międzyczasie, prawie każdy mógł być bogiem albo za takiego uchodzić. Tutaj mogły przetrwać nawet pradawne bóstwa, które straciły swych wyznawców, a wraz z nimi całą swą wszechmoc. Ich Zaświaty zostały zniszczone, więc przejście przez Zasłonę skończyłoby się dla nich ostatecznym unicestwieniem, a w najlepszym wypadku niewolą. Ale tu. Proszę bardzo! Hulaj dusza! Te żałosne pasożyty, przeżyły tylko dzięki niewytłumaczalnemu zjawisku, które przyjęło się nazywać przeciekaniem. Dzika, nieokiełznana wszechmoc, nie należąca do żadnego z bogów przenikała zza Zasłony i pozwalała ujarzmić się każdemu, kto miał choć odrobinę zdolności.
Nienawidził tego. To było chaotyczne. Nieuporządkowane. Niesprawiedliwe. Międzyczas był kloaką. Och, gdyby tylko miał dostateczną moc, aby rozdeptać to gniazdo szczurów. Może kiedyś, ale teraz nie miał wyboru. Musi taplać się w bagnie ze wszystkimi. Musi uzbroić się w cierpliwość i postępować zgonie z planem. Musi po kolei eliminować przeszkody i realizować zadania. Musi skupić się na celu, a przede wszystkim nie może dać się rozproszyć. Nie pozwoli na to. Nigdy więcej nie popełni tego błędu.
Spojrzał na swoje ręce. Miał na nich skórzane rękawice, które sięgały mu prawie do łokci. Były znacznie dłuższe od tych, które nosili jego podwładni, dlatego zbrojmistrz zastępu musiał wykonać kilka par specjalnie dla niego.
Wprawnym ruchem ściągnął jedną z nich. Cała prawa dłoń i przedramię wyglądały tak jakby ktoś je upiekł. Skóra schodziła płatami. Mięso było skwiercząco czerwone, a w wielu miejscach całkowicie zwęglone. Dłoń pokrywały resztki tkanki, a place były jej prawie zupełnie pozbawione. Została tylko poczerniała kość z przyklejonymi gdzieniegdzie skwarkami.
– Panie mój – usłyszał za sobą.
Szybko nasunął rękawicę
– Czego? – warknął i odwrócił się twarzą do sługi.
Przed nim stał człowiek. Jeden z nowo zwerbowanych. Miał jeszcze na sobie mundur z emblematami swojej byłej jednostki. To było niedopuszczalne.
– Przepraszam, ale właśnie otrzymałem ten raport od naszego człowieka u dobrzyńskich – mężczyzna uniósł szarą teczkę.
– I co z tego?!
– Operacja nad Liswartą zakończyła się niepowodzeniem. Nasze oba zespoły zostały wyeliminowane.
– Samobiczowanie – powiedział cicho.
– Co takiego? – mężczyzna był wyraźnie zaskoczony. – Panie, ale ja nie jestem za to odpowiedzialny. Nie nadzorowałem…
– Wiem. To jest pokuta za nieregulaminowe umundurowanie.